Forum Grupa Teatralna JBT Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Zbrodnia z premedytacją - Gombrowicz

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Grupa Teatralna JBT Strona Główna -> Scenariusze / Propozycje
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Maja Falkiewicz
Master



Dołączył: 29 Sie 2007
Posty: 760
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 18:32, 11 Lis 2011    Temat postu: Zbrodnia z premedytacją - Gombrowicz

Zbrodnia z premedytacją
Uzyskawszy parodniowy urlop, powierzyłem swoje funkcje sędziemu-asesorowi i zadepeszowałem: - Wtorek, szósta wieczór, proszę o konie. - Tymczasem - przyjeżdżam na stację, a koni nie ma. Dowiaduję się - telegram mój został wręczony w należytym porządku. Poprzedniego dnia odebrał go adresat we własnej osobie. Zajeżdżamy przed drewniany dwór wiejski - ciemno, tylko na pierwszym piętrze świeci się okno. Stukam do drzwi - zamknięte, stukam mocniej - nic, cisza. Z kolei zaczyna dobijać się mój woźnica.
(H)- Niezbyt gościnnie - myślę.
Otwierają się drzwi i ukazuje się wysoki, wątłej postawy mężczyzna, około trzydziestki, z blond wąsikiem, z lampą w dłoni.
(SŁUŻĄCY)- A co to? - pyta, jakby zbudzony ze snu, podnosząc lampę.
(H)- Czy państwo nie odebrali mojej depeszy? Jestem H.
(SŁUŻĄCY)- A prawda - odpowiedział po chwili, zamyślony, ton mój nie zrobił na nim żadnego wrażenia. - Prawda... Pan telegrafował... Prosimy bardzo.
Co się okazało? Zupełnie zapomnieli o moim przyjeździe i o depeszy otrzymanej poprzedniego dnia rano. Sumitując się i grzecznie przepraszając za najazd, zdjąłem palto i powiesiłem na kołku. Zasiadamy na czerwonych, staroświeckich mebelkach i zaczyna się wstępna konwersacja. Lecz zaraz pierwsze, uprzejme frazesy natrafiają na nieokreślony opór, i zamiast pożądanej potoczystości, wszystko się rwie, zacina.
(H): - Państwo zapewne zdziwili się, słysząc stukanie do drzwi o tej porze?
(RODZINA, WSZYSCY): - Stukanie? A, rzeczywiście...
H, grzecznie: - Bardzo mi przykro, że niepokoiłem państwa, ale musiałbym chyba całą noc jeździć po polach, jak Don Kiszot, ha, ha!
(RODZINA,WSZYSCY) (sztywno i cicho i nie uważając za stosowne powitać mego żarcika choćby konwencjonalnym uśmiechem): - Ależ owszem, prosimy bardzo.
Cóż to? Wyglądało dziwnie doprawdy - jakby byli na mnie obrażeni, lub jakby się mnie bali, lub jakby litowali się nade mną, lub też jakby się za mnie wstydzili... Wciśnięci w fotele unikali mego wzroku, a także nie patrzyli na siebie, z najwyższą przykrością znosili moje towarzystwo - zdawało się, że zaprzątnięci są jedynie sobą i cały czas nic tylko drżą, abym nie powiedział czegoś, co by ich mogło urazić. Zaczęło mnie to w końcu denerwować. Czego oni się boją, co jest we mnie takiego? Cóż to za przyjęcie, arystokratyczne, strachliwe i dumne? Gdy zaś zapytałem o cel mojej wizyty, tj. o pana K., brat spojrzał na siostrę, a siostra na brata, jakby ustępując sobie pierwszeństwa – wreszcie brat przełknął ślinę i rzekł wyraźnie, wyraźnie i uroczyście, jakby to nie wiem co było:
- (SYN GOSPODARZA)Owszem, jest w domu.
Zupełnie, jakby mówił: - Król, Ojciec mój, jest w domu. Kolacja też była nieco dziwaczna. Podana została niedbale, nie bez wzgardy dla jedzenia i dla mnie. Apetyt, z jakim, zgłodniały, zmiatałem dary Boże, zdawał się wzbudzać zgorszenie nawet w uroczystym służącym Szczepanie, nie mówiąc już o rodzeństwie, które milcząc, przysłuchiwało się odgłosom, jakie wydawałem nad talerzem - a wiecie, jak ciężko przełykać, gdy ktoś słucha - mimo woli każdy kąsek zapada się w gardło z okropnym bulgotem. Brat miał na imię - Antoni, a siostra - panna Cecylia. Wtem patrzę - któż to wchodzi?
Zdetronizowana królowa? Nie, to matka, pani K., sunie wolno, podaje mi rękę zimną jak lód, spogląda z cieniem dostojnego zdziwienia i siada bez słowa. Jest to osoba zażywna, mała, nawet tłusta, typu tych starych matron wiejskich, nieubłaganych na punkcie wszelkich zasad, a zwłaszcza towarzyskich - i spogląda na mnie surowo, z bezmiernym zdziwieniem, jakbym miał nieprzyzwoitą sentencję wypisaną na czole. Cecylia robi ruch ręką usiłujący tłumaczyć, czy usprawiedliwić - lecz ruch zamiera w połowie, atmosfera zaś staje się jeszcze sztuczniejsza i cięższa.
(MATKA)- Pan pewnie bardzo niezadowolony z powodu... tej chybionej podróży - rzekła naraz pani K. - Jakim tonem?! Tonem obrazy, tonem królowej, której zaniedbano złożyć trzeciego pokłonu - jakby jedzenie kotletów stanowić miało crimen laesae maiestatis! –
(H) Kotlety wieprzowe w domu państwa są doskonałe! - odparłem w złości, gdyż mimo woli robiło mi się coraz bardziej ordynarnie, głupio i nieswojo.
(MATKA) - Kotlety - kotlety...
(CECYLIA)- Antoś jeszcze nic nie powiedział, mamo - wyrwało się naraz cichej jak trusia, nieśmiałej Cecylii.
(MATKA) - Jak to - nie powiedział?
(MATKA)- Jak to - nie powiedziałeś? „Jeszcze” nie powiedziałeś?
(SYN GOSPODARZA, ANTONI)- Po co to, mamo? – Szepnął Antoni, zbladł i zacisnął zęby, jakby miał siadać na fotelu dentysty.
(MATKA)- Antosiu...
(ANTONI)- Ależ bo... Po co? To obojętne... nie warto - zawsze będzie czas - powiedział i zamilkł.
(MATKA)- Antosiu, jakże można, jakże - nie warto, co też ty, Antosiu?
(ANTONI)- To nikogo nic... To wszystko jedno...
(MATKA)- Biedaku ty! - szepnęła matka, gładząc go po włosach; ale odtrącił szorstko jej rękę. - Mąż mój - rzekła sucho, zwracając się do mnie - umarł dzisiejszej nocy.
(H)- Co?!... Więc umarł? Więc dlatego! Przerwałem jedzenie, odłożyłem nóż i widelec - połknąłem prędko kąsek, który miałem w ustach. - Jak to? Jeszcze wczoraj odbierał telegram na stacji!
Spojrzałem na nich: wszyscy troje - czekali, skromnie i poważnie, ale - czekali, z twarzami surowymi, zamkniętymi, z zaciśniętymi ustami; czekają sztywno - na cóż oni czekają? Ach, prawda, przecież trzeba złożyć kondolencję! Zmieszany, podniosłem się z krzesła i wybełkotałem niewyraźnie coś jak:
(H)- Bardzo mi przykro... Bardzo... Przepraszam. - Zamilkłem, ale oni jeszcze nic na to, jeszcze im było za mało: ze wzrokiem opuszczonym, z twarzami nieruchomymi, w strojach zaniedbanych, on – nie ogolony, one - nie uczesane, o brudnych paznokciach, stali, nic nie mówiąc. Chrząknąłem, szukając na gwałt odpowiedniego zagajenia, właściwego zwrotu, ale w głowie akurat, jak to znacie, kompletna pustka, pustynia, oni zaś - czekają, pogrążeni w cierpieniu. Czekają, nie patrząc - Antoni stuka lekko palcami w blat stołu, Cecylia skubie wstydliwie rąbek brudnej sukni, a matka bez ruchu, jak skamieniała, z owym surowym, nieustępliwym wyrazem matrony. - Zrobiło mi się nieprzyjemnie, choć przecie, jako sędzia śledczy, setki zgonów załatwiałem w życiu. Lecz właśnie... jak powiedzieć - co innego brzydki, przykryty kołdrą trup zamordowany, a co innego na katafalku szanowny zmarły śmiercią naturalną, co innego pewna bezceremonialność, a co innego śmierć uczciwa, przyzwyczajona do względów, do manier, śmierć, że tak powiem, w całym swoim majestacie. Nie, powtarzam, nie zmieszałbym się tak przenigdy, gdyby mi byli od razu wszystko powiedzieli. Ale zanadto byli skrępowani. Zanadto się bali. Nie wiem, czy dlatego po prostu, że byłem intruzem, czy też odczuwali może pewien wstyd z racji mego urzędu w tych okolicznościach, z racji pewnej... rzeczowości, jaką musiała we mnie wyrobić długoletnia praktyka, lecz w każdym razie – ten wstyd ich jakoś okropnie mnie zawstydził, zawstydził mnie, właściwie biorąc, zupełnie nieproporcjonalnie.
Wyjąkałem coś o szacunku i o przywiązaniu, jakie zawsze miałem do zmarłego. Przypomniawszy sobie, że od czasów szkolnych nie spotkałem się z nim nigdy, o czym mogli wiedzieć, dodałem: - w czasach szkolnych. - Ponieważ ciągle nic nie odpowiadali, a przecież musiałem jakoś zakończyć, jakoś zaokrąglić, więc nie znajdując już nic więcej, zapytałem:
(H)- Czy mogę ujrzeć zezwłok? - a słowo „zezwłok” zabrzmiało jakoś bardzo nieszczęśliwie. Zmieszanie moje najwidoczniej udobruchało wdowę - rozpłakała się boleśnie i podała mi dłoń, którą z pokorą ucałowałem.
(MATKA)- Dziś - rzekła półprzytomnie - dziś w nocy... Rano wstaję... wchodzę... wołam - Ignaś – Ignaś - nic, leży... Zemdlałam... Zemdlałam... A od tej chwili ręce mi drżą bez przerwy, o, niech pan spojrzy!
(ANTONI)- Po co to, mamo?
(MATKA)- Drżą... drżą bez przerwy - podnosi ramiona.
(ANTONI)- Mamo - znów odzywa się z boku, półgłosem, Antoni.
(MATKA)- Drżą, drżą - drżą same, o, drżą, jak osika...
(ANTONI)- To nic nikogo... nikomu nic... to wszystko jedno. Wstyd! - wyrzuca z siebie brutalnie i nagle odwraca się, odchodzi.
(MATKA) - Antosiu! - woła z przestrachem matka - Cecylko, za nim...
A ja stoję, patrzę, na roztrzęsione ręce, nie mam zupełnie nic do powiedzenia i czuję, że się tracę, mieszam coraz bardziej.
Wdowa rzekła naraz cicho:
(MATKA)- Pan chciał... Więc chodźmy... tam... Zaprowadzę pana. - Zasadniczo uważam - dzisiaj, gdy na zimno rozpatruję tę sprawę - że wtedy miałem prawo do siebie i do mych kotletów, to jest, że mogłem i nawet powinienem był odpowiedzieć: - Służę - ale naprzód dokończę kotletów, gdyż od południa nie miałem nic w ustach. Może, gdybym tak odpowiedział, odwróciłby się bieg wielu tragicznych wypadków. Lecz czy moja wina, że tak mię sterroryzowała, iż kotlety moje, zarówno jak ja sam, wydały mi się czymś trywialnym i niegodnym wspomnienia i tak byłem z nagła zawstydzony - że do dziś rumienię się, myśląc o tym wstydzie.
Po drodze na pierwszym piętrze, gdzie leżał umarły, szeptała do siebie: - Straszne nieszczęście... Cios, cios okropny... Dzieci nic nie powiedziały. Dumne są, trudne, skryte, nie chcą wpuszczać byle kogo do serc, wolą zagryźć się same. Po mnie to wzięły, po mnie... Ach, żeby tylko Antoś nie zrobił sobie jakiej krzywdy! Twardy jest, zawzięty, nie da nawet dygotać rękami. Nie pozwolił tknąć ciała - a przecież trzeba coś przedsięwziąć, zarządzić. Nie płakał, wcale nie płakał... Ach, żebyż chociaż raz zapłakał!
Otworzyła jakieś drzwi - i musiałem klęknąć z pochyloną głową, ze skupieniem w twarzy, podczas gdy ona stała z boku, uroczysta, nieruchoma, jakby okazując Przenajświętszy Sakrament.
Zmarły leżał na łóżku - tak, jak umarł, tyle tylko, że ułożono go na wznak. Twarz sina, obrzękła, świadczyła o śmierci wskutek uduszenia, jak zwykle przy atakach sercowych.
(H)- Uduszony - szepnąłem, choć wiedziałem dobrze, że atak sercowy.
(SŁUŻĄCY)- To serce, serce, panie. Umarł na serce...
(H)- O, serce umie czasem zadusić... umie... - rzekłem ponuro. Wciąż stała, czekając – więc przeżegnawszy się - zmówiłem modlitwę, a potem (wciąż stała) powiedziałem cicho: - Szlachetne rysy!
Ręce jej tak zadygotały, że wypadało chyba znów je ucałować. Nie zareagowała najlżejszym poruszeniem, stojąc w dalszym ciągu, jak cyprys, zapatrzona gdzieś w ścianę boleśnie – a im dłużej tak stała, tym trudniej było uniknąć okazania choć cokolwiek serca. Wymagała tego zwykła przyzwoitość, nie można było się wymówić. Podnoszę się z kolan, strącam niepotrzebnie jakiś pyłek z ubrania, pokasłuję cicho - ona zaś wciąż stoi. Stoi w zapamiętaniu, milcząca, z oczami w słup, jak Niobe, ze wzrokiem przykutym do wspomnień, zmięta, rozmamłana, a u nosa pojawia się maleńka kapka i dynda, dynda... jak miecz Damoklesa - a świece kopcą. Po paru minutach spróbowałem się odezwać z cicha – poderwała się, jakby ją coś ugryzło, postąpiła parę kroków i znowu stanęła. Ukląkłem.. Cóż za nieznośna sytuacja! Cóż za dylemat dla człowieka tak wrażliwego, a przede wszystkim tak drażliwego jak ja! Nie posądzam ją o świadomą złośliwość, niemniej jednak, nikt nie zaprzeczy, była w tym złośliwość. Nikt mię nie przekona! Nie ona sama - to jej złośliwość napawała się bezczelnie tym, że ja tu kryguję się przed nią i przed trupem.
To ja myślę - lecz poważna uczciwość śmierci przygważdża do miejsca, boleść i cnota chronią przed profanacją. - Precz! Nie wolno! Wara! Na kolana! – Co to jest? - pomyślałem z wolna - kto to tak wyreżyserował? Ja jestem człowiek zwykły, pospolity - nie nadaję się do takich występów. Nie radzę... Do diabła! - zastanowiłem się nagle - co za głupstwa! Skąd mi się to wzięło? Czyżbym się zgrywał? Skąd u mnie taka sztuczność, afektacja - przecież ja na ogół jestem zupełnie inny - czy ja się od nich zaraziłem? Co to jest - odkąd tu przyjechałem, wszystko we mnie wypada sztucznie i pretensjonalnie, jakby przedstawiane przez marnego aktora. Zupełnie się straciłem w tym domu - okropnie się zgrywam.
(H)- Hm - szepnąłem i znowu nie bez pewnej teatralnej pozy (jakbym już był wciągnięty w grę i nie mógł powrócić do normy) - nie radzę nikomu... Nie radzę nikomu robić ze mnie demona, bo gotów byłbym przyjąć zaproszenie...
Wdowa tymczasem wytarła nos i ruszyła ku drzwiom, mówiąc coś do siebie i pochrząkując, machając rękami.
Gdy na koniec znalazłem się sam w swoim pokoju, zdjąłem kołnierzyk i zamiast położyć go na stole - cisnąłem o ziemię, a potem jeszcze - rozmiażdżyłem nogą. Twarz wykrzywiła mi się i nabiegła krwią, a palce zacisnęły się kurczowo w sposób zupełnie dla mnie niespodziewany. Najwidoczniej byłem w furii. Ośmieszyli mnie - szepnąłem – wściekła baba... jak to oni wszystko zręcznie urządzili. Hołdy sobie każą składać - po rękach całować! Uczucia wymagają ode mnie! Uczucia! Cackać się każą! A ja, powiedzmy - nienawidzę tego. I, powiedzmy - nienawidzę, gdy dygotem zmuszają do całowania rąk, gdy zniewalają do mamrotania modlitw, do klękania, do wydobywania z siebie dźwięków fałszywych, wstrętnie uczuciowych, a już nade wszystko nienawidzę łez, wzdychań i kapki u nosa; natomiast lubię czystość i porządek.
(H)- Hm - chrząknąłem po pauzie z namysłem, z innego tonu, ostrożnie i jakby próbując – każą się całować po rękach? Po nogach powinienem całować, bo przecież jasne, czym jestem wobec majestatu śmierci, i tej boleści rodzinnej?... Wulgarnym, bezdusznym szpiclem policyjnym, niczym więcej - natura moja wyszła na jaw. Lecz... hm... nie wiem, czy niezbyt pochopnie. Powiedziałem, patrząc przed siebie, z powagą:
(H)- Coś tu nie jest w porządku.
Nazajutrz rano, pijąc w łóżku kawę, zauważyłem, że lokajczyk, który palił w piecu, chłopak krępy, senny, zerka na mnie od czasu do czasu ze słabym przebłyskiem ciekawości. Zapewne wiedział, kim jestem - zagadnąłem go tedy:
(H)- A to wasz pan umarł?
(SŁUŻĄCY)- A umarł.
(H)- A ilu was tu jest służby?
(H)- Jest Szczepan i kucharz, proszę pana sędziego. Beze mnie. A ze mną to trzech.
(H)- Pan umarł w pokoju na piętrze?
(SŁUŻACY)- Pewnie, że na piętrze - rzekł obojętnie - podsycając ogień i wydymając mięsiste policzki.
(H)- A wy gdzie śpicie?
Przestał dmuchać i spojrzał - a spojrzał już bystrzej.
(SŁUŻACY)- Szczepan śpi z kucharzem przy kuchni, a ja sam w kredensie.
(H)- To znaczy, że stamtąd, gdzie sypiają Szczepan i kucharz, nie ma innego przejścia do pokoi, jak tylko przez kredens? - zapytałem dalej od niechcenia.
(SŁUŻĄCY)- Nie ma innego - odpowiedział i spojrzał już zupełnie bystro.
(H)- A pani gdzie sypia?
(SŁUŻĄCY)- Pani dawniej z panem - a tera to obok pana, w drugim pokoju.
(H)- Odkąd pan umarł?
(SŁUŻACY)- A nie, dawniej się przeniosła, będzie już z tydzień.
(H)- A nie wiesz, czemu pani przeniosła się od pana?
(SŁUŻĄCY)- Abo ja wiem...
Zadałem jeszcze jedno pytanie:
(H)- A gdzie sypia młody pan?
(SŁUŻACY)- Na dole, obok stołowego.
Wdowa stała pod oknem - z rękami splecionymi wpatrywała się w kubek od kawy - szeptała coś monotonnie, żarliwie potrząsając głową, z mokrą w rękach chusteczką od nosa. Kiedy zbliżyłem się, ruszyła nagle naokoło stołu w przeciwną stronę, wciąż szeptając, machając ręką, jak niespełna rozumu - wszelako ja odzyskałem już utraconą wczoraj równowagę i stanąwszy z boku czekałem cierpliwie, póki wreszcie mnie nie zauważyła.
(MATKA)- A, żegnam, żegnam pana - rzekła bezmyślnie, widząc moje ukłony - bardzo było miło...
(H)- Przepraszam - szepnąłem - ja... ja... nie odjeżdżam jeszcze, chciałbym jeszcze trochę pobyć...
(MATKA)- A, to pan - powiedziała.
Przebąknęła coś o eksportacji, zaszczycając mnie nawet bladym pytaniem
(MATKA)- Czy zostanie pan na pogrzebie?
(h0- Łaska to wielka - odparłem pobożnie. - Któż mógłby odmówić ostatniej posługi? Czy wolno mi będzie jeszcze raz odwiedzić zwłoki? - Bez odpowiedzi i nie oglądając się, czy idę za nią, wstąpiła na skrzypiące schody.
Po krótkiej modlitwie wstałem i jakby dumając nad zagadką życia i śmierci, popatrzyłem wokoło.
(h)- To dziwne! - rzekłem do siebie - to ciekawe! Sądząc z pozorów, ten człowiek bez wątpienia umarł śmiercią naturalną. Wprawdzie twarz ma obrzękłą, siną jak u uduszonego, lecz nigdzie żadnych absolutnie śladów gwałtu, ani na ciele, ani też w pokoju – naprawdę zdawać by się mogło, że zmarł spokojnie w ataku sercowym. Pomimo to jednak – zbliżyłem się nagle do łóżka i dotknąłem palcem szyi. Nieznaczny ten ruch podziałał na wdowę piorunująco. Podskoczyła.
(MATKA)- Co pan? - zawołała. - Co pan? Co pan?...
(H)- Niechże się biedna pani tak nie denerwuje - odparłem i już bez dalszych ceremonii rozpatrzyłem szczegółowo szyję trupa, oraz cały pokój.
Ceremonie są dobre do czasu! Niedaleko byśmy zajechali, gdyby ceremonialność przeszkadzała w dokonaniu szczegółowej inspekcji, gdy zajdzie potrzeba. Niestety! - wciąż żadnych literalnie śladów, ani na ciele, ani na komodzie, ani za szafą, ani na dywaniku przed łóżkiem. Jedyną rzeczą, godną uwagi, był olbrzymi, zdechły karaluch. Natomiast ukazał się pewien ślad na twarzy wdowy - stała nieruchomo, patrząc na moje czynności z wyrazem mętnego przerażenia.
Zapytałem tedy możliwie oględnie:
(H)- Dlaczego pani przed tygodniem przeniosła się do pokoiku córki?
(MATKA)- Ja? Dlaczego? Ja? Dlaczego ja się przeniosłam? Skąd pan... Syn mnie namówił... Żeby więcej powietrza. Mąż dusił się w nocy... Ale co pan?... Właściwie co pan?... Czego pan?...
(H)- Proszę wybaczyć... Przykro mi - ale... - resztę zaś dopowiedziałem wymownym milczeniem.
Przejawiła pewne zrozumienie - jakby uprzytomniła sobie naraz urzędowy charakter tego, z kim mówiła.
(MATKA)- Ale przecież... Jak to? Przecież - przecież pan chyba... pan nic nie dostrzegł?
Chrząknąłem za całą odpowiedź.
(H)– Jakkolwiek bądź - rzekłem sucho - chciałbym prosić - pani wspominała zdaje się coś o eksportacji... Otóż muszę prosić, by ciało zostawiono tutaj jeszcze do jutra rana.
(MATKA)- Ignaś! - wykrzyknęła.
(H)- Właśnie! - odparłem.
(MATKA)- Ignaś! Jak to? Niepodobieństwo, niemożliwe - rzekła, patrząc tępo na zwłoki. - Ignaś!
I - ciekawe! - nagle urwała w pół słowa, zesztywniała, zmiażdżyła mnie wzrokiem, po czym do głębi obrażona opuściła pokój.
Podniosłem palec do góry, zmarszczyłem brwi.
(H)- Zbrodnia nie przychodzi sama, panowie, zbrodnię trzeba wypracować myślowo, obmyślić, wymyślić - pieczone gołąbki nie wpadają same do gąbki. - Gdy pozory świadczą przeciwko zbrodni - rzekłem mądrze - bądźmy chytrzy, nie dajmy się wziąć na lep pozorom. Gdy zaś przeciwnie logika, zdrowy rozsądek, oczywistość wreszcie stają się adwokatem przestępcy, a pozory przemawiają przeciw niemu, zawierzmy pozorom, nie dajmy się brać na fundusz logice i oczywistości. Dobrze... ale przy wszystkich pozorach, jakże - mówił Dostojewski - przyrządzić pieczeń z zająca, nie mając zająca? Patrzyłem na trupa, trup zaś patrzył w sufit, głosząc niewinność nieskalaną szyją. Oto trudność! Oto szkopuł! Lecz czego się nie da usunąć, to trzeba przeskoczyć - hic Rhodus, hic salta! Czyliż ten martwy przedmiot o rysach ludzkich, który mógłbym, gdybym chciał wziąć w rękę – czyż zastygła twarz ta może stawić istotny opór mej ruchliwej zmiennej fizjonomii, zdolnej wynaleźć minę odpowiednią do każdej sytuacji. I gdy oblicze trupa pozostało to samo - spokojne, acz nieco obrzękłe - moja twarz wyraziła uroczystą chytrość, głupią zarozumiałość i pewność siebie, zupełnie jakbym mówił: - Za stary ja wróbel na te plewy!
(H)- Tak - rzekłem z powagą - fakt oczywisty: zmarły został uduszony.
- Jeżeli już mowa o śmierci wewnętrznej, sercowej - rozmyślałem - to przyznać trzeba, że ten stary dom jak żaden inny do tego się nadaje. Ściśle mówiąc, nie ma tu może nic wyraźnie obciążającego - wszelako... - pociągnąłem nosem - wszelako jest popłoch, a w atmosferze jest jakiś odór, odór swoisty - odór z kategorii tych, które można znieść, gdy są własne, podobnie jak odór potu - odór, który określiłbym jako odór czułości rodzinnej... Wciąż wąchając, notowałem pewne szczególiki, które, acz drobne, nie wydawały się zupełnie bez znaczenia. I tak - wypłowiałe, pożółkłe firanki - ręcznie haftowane poduszki - obfitość fotografii i portretów - oparcia wygniecione plecami wielu pokoleń... a oprócz tego przerwany list na białym liniowanym papierze - kawałek masła na nożu w salonie na oknie - szklanka z lekarstwem na komodzie - niebieska wstążka za piecem - pajęczyna, dużo szaf - stare zapachy... Wszystko to składało się na atmosferę szczególnej pieczołowitości, wielkiej serdeczności - serce na każdym kroku znajdowało tu pokarm dla siebie, tak, serce mogło używać na starym maśle, firankach, wstążce, zapachach (a chleb ponosi - zauważyłem). A także trzeba było uznać, że dom był wyjątkowo „wewnętrzny”, która to wewnętrzność uwidoczniała się głównie w wacie okiennej, i wyszczerbionym spodku, z zeschłym, jeszcze z lata, plasterkiem trucizny na muchy.
(H) - Tak - rzekłem domyślnie - to na pewno lokajczyk Stefan. Nikt inny, tylko on, tym bardziej że z oczu mu patrzy niedobrze. Tak mówiąc, nadstawiłem uszu - gdyż przez uchylony lufcik dobiegł mnie głos, o jakże różny od tego, który słyszałem jeszcze niedawno i jak rozkoszny, jak obiecujący, głos już nie zbolałej królowej, lecz miotany przerażeniem, niepokojem, roztrzęsiony, osłabły, kobiecy - głos, który, zdawało się, dodawał mi otuchy, chciał mi iść na rękę. - Cecylko, Cecylko... wyjrzyj... czy poszedł już? Wyjrzyj! Nie wychylaj się, nie wychylaj - gotów cię zobaczyć! Gotów jeszcze tutaj wejść - myszkować - czy sprzątnęłaś bieliznę? Czego on szuka? Co zobaczył? Ignaś! O Boże, po cóż on oglądał ten piec, czego chciał od komody? O, to okropne, po całym domu! Ja to nic, ze mną niech robi co chce, ale Antoś, Antoś tego nie zniesie. Dla niego to jest świętokradztwo! Strasznie zbladł, kiedy mu powiedziałam - ach, lękam się, żeby mu nie zbrakło siły.
Wtem wszedł pan Antoni. Ujrzawszy mnie, przywitał się, ale już skromniej trochę niż za pierwszym razem; zdawało się nawet, że jest trochę stropiony.
(H)- Piękny państwo mają dom - rzekłem. - Niesłychanie zacisznie tu, serdecznie - dom co się zowie rodzinny - ciepły... Przypominają mi się czasy dzieciństwa - przypomina się matka, matka w szlafroku, obgryzione paznokcie, brak chusteczki do nosa...
(ANTONI)- Dom? Dom - naturalnie...Myszy są. Ale ja nie o tym. Matka mówiła mi - podobno pan... to jest...
(H)- Na myszy znam doskonały środek - Ratopex.
(ANTONI)- A, muszę koniecznie zabrać się energiczniej do nich - energiczniej, dużo energiczniej... Podobno pan był dziś rano u... ojca... to jest raczej, przepraszam - u ciała...
(H)- Byłem.
(ANTONI)- A! - I...? - I? Co - i? - Podobno pan tam coś... znalazł...
(H)- A tak, znalazłem - zdechłego karalucha.
(ANTONI)- Zdechłych karaluchów też jest dużo, to jest - karaluchów samych... chciałem powiedzieć, karaluchów niezdechłych.
(H)- Pan bardzo kochał ojca? - zapytałem, biorąc ze stołu album z widokami Krakowa?
Pytanie to zaskoczyło go wyraźnie. Nie, nie był na nie przygotowany, pochylił głowę, spojrzał w bok, przełknął ślinę i - wymówił półgębkiem z niewypowiedzianym przymusem, ze wstrętem prawie:
(ANTONI)- Dosyć...
(H)- Dosyć? To niewiele. Dosyć! Tylko tyle?
(ANTONI)- Dlaczego pan pyta? - zagadnął zduszonym głosem.
(H)- Dlaczego pan taki sztuczny? - odpowiedziałem współczująco, nachylając się ku niemu po ojcowsku, z albumem w rękach.
(ANTONI)- Ja? Ja sztuczny? Skąd... pan...?
(H)- Dlaczego pan zbladł w tej chwili?
(ANTONI)- Ja? Ja - zbladłem?
(H)- O, o! Spogląda pan spode łba... Nie kończy pan zdań... Rozprawia pan o myszach, karaluchach... Głos zbyt głośny, to znów zbyt cichy, ochrypły lub jakiś piskliwy, aż w uszach wierci - mówiłem poważnie - a ruchy takie nerwowe... A zresztą wszyscy państwo są jacyś - nerwowi i sztuczni. Dlaczego to tak, młody człowieku? Czy nie lepiej prostodusznie - opłakiwać? Hm... kochał pan... dosyć?! A dlaczego skłonił pan przed tygodniem matkę do opuszczenia ojcowskiej sypialni?
Kompletnie sparaliżowany mymi słowami - nie śmiejąc ruszyć ręką ani nogą, ledwie zdołał wykrztusić:
(ANTONI)- Ja? Jak to? Ojciec... Ojciec potrzebował... świeżego powietrza...
(H)- Krytycznej nocy pan spał w swoim pokoju na dole?
(ANTONI)- Czy ja? Naturalnie, że w pokoju... w pokoju na dole.
Chrząknąłem i poszedłem do siebie, zostawiając go na krzesełku z rękami na kolanach, ze szczelnie zaciśniętymi ustami i ze sztywno zsuniętymi nogami.
Wsunął się lokajczyk Stefan, pytając, czy mi czego nie potrzeba? Wyglądał jak odrodzony! Oczy mu latały, postać okazywała służalczą chytrość, a wszystkie władze duchowe pobudzone były w najwyższym stopniu! Zapytałem:
(H)- No, cóż mi tam powiesz nowego?
Odpowiedział jednym tchem:
(SŁUŻACY)- A, bo pan sędzia pytał, czy ja spałem przedwczorajszej nocy w kredensie? To chciałem powiedzieć, że tej nocy, wieczorem, młody pan zamknął drzwi kredensu na klucz od strony stołowego.
Zapytałem:
(H) - Czy pan nigdy nie zamykał tych drzwi na klucz?
(SŁUŻACY)- Nigdy a nigdy. Ten jeden raz zamknął, a i to myślał pewnie, że śpię, bo już była późna godzina - ale ja jeszcze nie spałem i słyszałem, jak podszedł i zamykał. Kiedy odemknął z klucza, to nie wiem, bo zasnąłem - dopiero nad ranem mnie zbudził, że nasz pan nieżywy, a wtedy drzwi były już otwarte.
(H)- A więc w nocy, z niewyjaśnionych przyczyn, syn zmarłego zamyka na klucz drzwi kredensu! Zamyka na klucz drzwi kredensu? - Cóż to miało znaczyć?
(SŁUŻACY)- Tylko niech pan sędzia nie mówi, że ja mówiłem.
Uśmiechnąłem się tylko dość głupio.
(H)- Przypuśćmy, że Sąd zapyta: - Pan twierdzi, że zmarły został zamordowany? Na jakiej podstawie?
Odpowiem: - Gdyż rodzina jego, proszę Sądu, żona jego i dzieci, a zwłaszcza syn, zachowują się dwuznacznie, zachowują się tak, jakby go zamordowali - to rzecz niewątpliwa.
- Dobrze - lecz jakimże sposobem mógł zostać zamordowany, skoro nie jest zamordowany, skoro z pełną oczywistością wynika z ekspertyzy sądowo-lekarskiej, że umarł po prostu w ataku sercowym? A wówczas wstanie adwokat, ten płatny krętacz, i w długiej mowie, powiewając rękawami togi, pocznie udowadniać, że jest to nieporozumienie, mające źródło w mym niskim sposobie myślenia, że ja pomieszałem zbrodnię i żałobę, albowiem to, co wziąłem za wyraz nieczystego sumienia, jest tylko wyrazem trwożliwości uczucia, które ucieka i kurczy się przed zimnym dotknięciem obcego. I znów powróci nieznośny, uprzykrzony refren – jakimże cudem został zamordowany, skoro wcale nie jest zamordowany? Skoro na ciele nie znać najmniejszych nawet śladów uduszenia?
Siedzieli, jak myszy pod miotłą, nie śmiejąc przerywać! - gdzież ta duma z poprzedniego wieczoru?
- Wtem wdowa rzuca serwetę, blada, jak śmierć, podwójnie dygocąc rękami i wstaje od stołu.
Rozkładam dłonie.
(H)- Bardzo przepraszam. Nie chciałem urazić. Mówię tylko ogólnikowo
o sercu, o worku sercowym, w którym tak łatwo schować trupa.
(MATKA)- Nikczemny! - wyrzuca z siebie, ciężko falując piersiami. Syn, córka zrywają się od stołu.
(H)- Drzwi! - wykrzykuję. - Dobrze - nikczemny! Ale proszę powiedzieć, dlaczego zamknięto na klucz drzwi tej nocy?!
Pauza. Nagle wybucha nerwowym, jęczącym płaczem Cecylia i mówi szlochając:
(CECYLIA)- Drzwi, to nie mama. To ja zamknęłam. To ja!
(MATKA)- Nieprawda, córko, to ja kazałam zamknąć drzwi! Dlaczego poniżasz się przed tym człowiekiem?
(CECYLIA)- Mama kazała, ale ja chciałam... ja chciałam... ja też chciałam zamknąć drzwi i ja zamknęłam.
(H)- Przepraszam - mówię - zaraz... Jak to? - (przecież to Antoni zamknął drzwi kredensu)... O jakich drzwiach mowa?
(CECYLIA)- Drzwi... drzwi od sypialnego ojczulka... To ja zamknęłam!
(MATKA)- To ja zamknęłam... Zabraniam ci tak mówić, słyszysz? Ja kazałam!
Jak to? - Więc i one zamykały drzwi? Tej nocy, której ojciec miał umrzeć, syn zamyka na klucz drzwi kredensu, a matka z córką zamykają drzwi swego pokoju!
(H)- A dlaczego panie zamknęły te drzwi - zapytuję gwałtownie - wyjątkowo, akurat tej nocy? W jakim celu?
Konsternacja! Milczenie! Nie wiedzą! Opuszczają głowy! Teatralna scena. Wtem odzywa się wzburzony głos Antoniego.
(ANTONI)- Nie wstyd wam tłumaczyć się? I to przed kim? Milczcie!
Chodźmy stąd!
(H)- A to może pan mi powie, dlaczego tej nocy zamknął pan na klucz drzwi kredensu, odcinając służbie dostęp do pokoi?
(ANTONI)- Ja? Zamknąłem?
(H)- A co? Może pan nie zamknął? Są świadkowie! To może być udowodnione!
Znów milczenie! Znów konsternacja! Kobiety patrzą z przerażeniem. Wreszcie syn, jakby przypominając sobie coś, co było dawno, oświadcza bezdźwięcznie:
(ANTONI)- Zamknąłem.
(H)- A dlaczego? Dlaczego pan zamykał? Czy może z powodu przeciągów?
(ANTONI)- Tego nie potrafię wyjaśnić - odpowiada z trudną do opisania wyniosłością - i opuszcza pokój.
(H)- Ach, odetchnąłem, gdy około północy usłyszałem wreszcie stąpanie w korytarzu i ktoś zapukał.
(H)- Proszę - zawołałem.
(ANTONI)- Wybaczy pan - rzekł Antoni, siadając na krześle, które mu wskazałem. Wyglądał niedobrze - ziemiście i blado - i widać było, że składna wymowa nie będzie jego najsilniejszą stroną.
(ANTONI) -Pańskie zachowanie... a ostatnio - te słowa... Słowem - co to ma znaczyć?! Albo niech pan wyjedzie... i to natychmiast!... albo niech pan powie! To szantaż! - wybuchnął.
(H)- Nareszcie pan zapytał - rzekłem. - Późno! A i to pyta pan bardzo ogólnikowo. Co mam właściwie powiedzieć? Dobrze jednak - proszę: ojciec pański został...
(ANTONI)- Co? Co został?
(H)- Został uduszony.
(ANTONI)- Uduszony. Dobrze. Uduszony - żachnął się z jakąś dziwną satysfakcją.
(H)- Pan się cieszy?
(ANTONI)- Cieszę się.
Przeczekałem chwilę, po czym rzekłem:
(H)- Czy miał pan jeszcze jakie pytanie?
Wybuchnął:
(ANTONI) - Ale przecież nikt nie słyszał krzyków ani hałasu!
(H)- Po pierwsze, w sąsiedztwie spały jedynie matka pańska i siostra, które szczelnie zamknęły drzwi na noc. Po wtóre, zbrodniarz mógł od razu zadławić ofiarę, która...
(ANTONI)- Dobrze, dobrze - szepnął - dobrze. Zaraz. Jeszcze jedno. Jeszcze to: kto zdaniem pana... kogo pan o czyn ten...
(H)- Podejrzewa - nieprawdaż? Kogo podejrzewam? Jak pan sądzi - czy, według pana, do domu tak szczelnie zamykanego, strzeżonego przez stróża i przez czujne psy, mógłby się dostać w nocy ktoś z zewnątrz?
Pan powie zapewne, że psy usnęły wraz ze stróżem, a przez zapomnienie pozostawiono otworem wejściowe drzwi? Co? Fatalny zbieg okoliczności?
(ANTONI)- Nikt nie mógł wejść - odparł z dumą. Siedział wyprostowany i widać było, że - nieruchomo - gardzi mną, gardzi z całej duszy.
(H)- Nikt - potwierdziłem skwapliwie, ciesząc się z góry na widok dumy. - Nikt absolutnie! A więc pozostaje jedynie troje państwa i trzech służących. Ale służący również mieli odcięty dostęp, gdyż pan... nie wiadomo czemu... zamknął na klucz drzwi od kredensu. Czy może będzie pan utrzymywał teraz, że pan nie zamykał?
(ANTONI)- Zamknąłem!
(H)- A dlaczego, w jakim celu pan zamykał?
Zerwał się z krzesła.
(H)- Niech pan się nie zgrywa! - rzekłem i tą krótką uwagą osadziłem go na miejscu. Gniew jego zmartwiał, sparaliżowany, urywając się piskliwym tonem.
(ANTONI)- Zamknąłem - nie wiem - machinalnie - powiedział z trudnością i szepnął dwukrotnie: - Uduszony. Uduszony.
Nerwowa natura! Wszyscy oni, to były głębokie, nerwowe natury.
(H)- A ponieważ matka pańska i siostra również... machinalnie zamknęły drzwi swej sypialni (a zresztą trudno przypuszczać - prawda?), więc pozostaje... pan wie, kto pozostaje. Pan jeden miał wolną drogę do ojca tej nocy. Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły i ktoś tam klaszcze za borem.
Wybuchnął:
(ANTONI)- A więc to ma znaczyć niby... że ja... że ja... Ha, ha, ha!
(H)- A ten śmiech ma znaczyć niby, że to nie pan - zauważyłem i śmiech jego skończył się po paru wysiłkach, przeciągłym fałszem.
(H)- Nie pan? - ale w takim razie, młody człowieku - zagadnąłem ciszej - proszę wytłumaczyć mi - dlaczego nie uronił pan ani jednej łzy?
(ANTONI)- Łzy?
(H)- Tak, łzy. Tak mi wyszeptała pańska matka, o zaraz na początku, jeszcze wczoraj na schodach. To zwykłe u matek, że lubią Kompromitować i zdradzać swe dzieci. A teraz przed chwilą - pan się zaśmiał. Oświadczył pan, że pan cieszy się ze śmierci ojca! - rzekłem z tak tryumfalną tępotą, łapiąc go za słówko, że opadłszy z sił, spojrzał na mnie jak na ślepe narzędzie tortury.
Lecz czując, że sprawa staje się poważna, spróbował, wytężając całą siłę woli, poniżyć się do tłumaczenia - w formie avis au lecteur, komentarza na stronie, który ledwie mu przeszedł przez gardło.
(ANTONI)- To była... to ironia... Pan rozumie?... Na odwrót... Umyślnie.
(H)- Ironizować śmierć ojca?
Milczał, a wtedy szepnąłem poufnie, prawie w samo ucho:
(H)- Dlaczego pan się tak wstydzi? Przecież śmierć ojca - to nic wstydliwego.
Wspominając ten moment - cieszę się, że wyszedłem bez szwanku - aczkolwiek nie poruszył się wcale.
(H)- A może pan się wstydzi, bo pan kochał? Może naprawdę pan kochał?
Wyjąkał z trudem - z obrzydzeniem - z rozpaczą:
(ANTONI)- Dobrze. Jeśli pan koniecznie... jeśli... to tak, niech będzie... kochałem.
I rzucając coś na stół, krzyknął:
(ANTONI)- Proszę, to jego włosy!
Rzeczywiście, był to kosmyk włosów.
(H)- Dobrze - rzekłem - niech pan je zabierze.
(ANTONI)- Nie chcę! Może pan je zabrać! Daję panu!
(H)- Na cóż te wybuchy? Dobrze - kochał pan - zgoda. Jeszcze tylko jedno pytanie (bo ja tam, jak pan widzi, nic a nic nie rozumiem się na tych waszych romansach). Przyznaję, tym kosmykiem pan mnie prawie przekonał, ale - widzi pan - ja głównie jednej rzeczy nie pojmuję.
Tu znów zniżyłem głos i szepnąłem do ucha. - Kochał pan, dobrze, ale dlaczego w tej miłości tyle wstydu, tyle pogardy?
Zbladł, nic nie mówił.
(H)- Tyle okrucieństwa, tyle wstrętu? Dlaczego pan ukrywa się z nią, jak zbrodzień ze zbrodnią? Pan nie odpowiada? Pan nie wie? Może ja za pana będę wiedział. Kochał pan - owszem - ale kiedy ojciec się rozchorował... nadmienia pan matce o potrzebie świeżego powietrza. Matka, która zresztą również kocha - słucha, kiwa głową. Racja, racja, dobre powietrze nie zawadzi, przenosi się więc obok do pokoju córki - i tam będę blisko na każde zawołanie chorego. Czy może nie tak było? Może pan sprostuje?
(ANTONI)- Tak było!
(H)- O właśnie! Ze mnie, wie pan, stary wróbel. Mija tydzień. Pewnego wieczoru matka z siostrą zamykają na klucz drzwi od sypialni. Dlaczego? Bóg raczy wiedzieć! Czyż potrzeba się zastanawiać nad każdym przekręceniem klucza w zamku? Raz, dwa - przekręciły, machinalnie i hop do łóżek. Tak, a jednocześnie pan zamyka na dole drzwi od kredensu. Dlaczego? Czyż każdą drobną czynność tego rodzaju można uzasadnić? Równie dobrze można by wymagać uzasadnienia, dlaczego pan w tej chwili siedzi, a nie stoi.
Zerwał się na równe nogi, a potem usiadł z powrotem i rzekł:
(ANTONI)- Tak, właśnie tak było! Tak było, jak pan mówi!
(H)- A potem przychodzi panu na myśl, że ojciec - może jeszcze czegoś potrzebować. A może - myśli pan - matka i siostra zasnęły, a ojciec - czegoś potrzebuje. A więc cicho, bo po co budzić śpiących, cicho idzie pan do pokoju ojca po skrzypiących schodach. No, a kiedy pan już znalazł się w pokoju - dalszy ciąg nie potrzebuje komentarzy - wtedy już machinalnie - jazda na całego.
Słuchał, nie wierząc własnym uszom, lecz nagle - jakby się ocknął i jęknął z akcentem rozpaczliwej szczerości, którą tylko wielki strach potrafi natchnąć:
(ANTONI)- Ależ kiedy ja wcale tam nie byłem! Ja cały czas byłem u siebie na dole! - Zamknąłem nie tylko drzwi kredensu, ale także i sam zamknąłem się na klucz - ja także zamknąłem się w moim pokoju... To jakaś pomyłka!
Krzyknąłem:
(H) - Co? - więc i pan się zamknął? - więc wreszcie wszyscy się pozamykali?... Więc któż w takim razie?...
(ANTONI)- Nie wiem, nie wiem - odparł zdumiony, trąc czoło. - Teraz dopiero zaczynam rozumieć – że może spodziewaliśmy się czegoś - może czekaliśmy na coś - może przeczuwaliśmy i – ze strachu, ze wstydu - wybuchnął naraz brutalnie - każdy u siebie na klucz... gdyż chcieliśmy, żeby ojciec - żeby ojciec - sam się z tym załatwił!
(H)- Ach, więc przeczuwając, że śmierć się zbliża, pozamykaliście się na klucz przed tą nadchodzącą śmiercią? Więc jednak - czekaliście na to morderstwo?
(ANTONI)- Myśmy czekali?
(H)- Tak. Lecz w takim razie któż go zamordował? Bo jest zamordowany, a wyście tylko czekali, a nikt obcy nie mógł się dostać żadną miarą.
Milczał.
(ANTONI)- Ależ kiedy ja rzeczywiście byłem w swoim pokoju - zamknięty - szepnął, gnąc się pod ciężarem nieodpartej logiki. - To jakaś pomyłka.
(H)- Lecz w takim razie któż go zamordował? - rzekłem pracowicie. - Któż go zamordował?
Zamyślił się - jakby czynił okropny rachunek sumienia - był blady, nieruchomy, ze wzrokiem wycofanym w głąb pod opuszczonymi prawie powiekami.
Z niezmierną zawziętością i rzekł wyraźnie, w samą twarz:
(ANTONI)- To ja. Ja - pojechałem.
(H)- Jak to - pojechałem?
(ANTONI)- Pojechałem, mówię, bo jazda - jak pan mówił - machinalnie - jazda na całego.
(H)- Co?! Prawda! Pan się przyznaje? To pan? Pan - naprawdę?
(ANTONI)- Ja. Ja pojechałem.
(H)- Aa - właśnie. A cała rzecz nie trwała dłużej nad minutę. - Nie dłużej. Najwyżej minuta. I to nie wiem, czy nie za długo liczymy - minuta. A potem wróciłem do siebie, położyłem się do łóżka i zasnąłem - a przed zaśnięciem ziewnąłem i pomyślałem, dobrze pamiętam, że, ho, ho, jutro trzeba będzie wstać rano!
Zdumiałem się - tak gładko wszystko wyznawał; nie tyle nawet gładko, bo głos mu chrypiał, ile zajadle, z niezwykłą rozkoszą. Nie można było wątpić! Nikt nie mógł zaprzeczyć! Tak – ale szyja, co zrobić z szyją, która w pokoju sypialnym na górze tępo obstaje przy swoim? Myśl moja pracowała gorączkowo - ale co poradzi myśl przeciw bezmyślności trupiej? Zgnębiony spojrzałem na mordercę, który jakby - czekał. I trudno mi wytłumaczyć - lecz w tej chwili pojąłem, że nie pozostaje mi już nic innego jak szczere wyznanie. Próżne było dalsze walenie głową o mur, to jest o szyję - beznadziejny był dalszy opór i wykręty. I jak tylko to pojąłem, od razu powziąłem do niego wielkie zaufanie. Pojąłem, żem się zagalopował, że nabroiłem odrobinę za dużo - i w opresji, zmęczony, zziajany tyloma wysiłkami, tyloma minami, stałem się nagle dzieckiem, małym bezradnym chłopczykiem i zapragnąłem starszemu bratu zwierzyć błąd i psotę. Zdawało mi się, że on zrozumie... i chyba nie odmówi rady...
- Tak - myślałem - nic innego nie pozostaje, jak szczere wyznanie... On zrozumie, on pomoże! On tu wynajdzie sposób! Lecz na wszelki wypadek wstałem i zbliżyłem się nieznacznie do drzwi.
(H)- Widzi pan - rzekłem, a wargi mi cokolwiek latały - jest tu pewien szkopuł... pewna przeszkoda - czysto formalna zresztą - nic ważnego. Chodzi o to, że - brałem już za klamkę - że właściwie ciało nie wykazuje śladów uduszenia. Fizycznie biorąc - on wcale nie został uduszony, lecz zmarł zwyczajnie w ataku sercowym. Szyja, wie pan, szyja!... Szyja jest nietknięta! - To powiedziawszy, dałem nura przez uchylone drzwi i co sił popędziłem korytarzem.
Wpadłem do pokoju, gdzie leżał umarły, i ukryłem się w szafie - i z pewną ufnością, choć i ze strachem, oczekiwałem. Czarno było, ciasno i duszno, a spodnie nieboszczyka trącały mię w policzek. Czekałem długo, zacząłem już wątpić, myślałem, że nic nie nastąpi i że zostałem podle wystrychnięty na dudka, że mię oszukali! Wtem cicho otworzyły się drzwi i ktoś wsunął się ostrożnie - po czym doszedł mię odgłos okropny, łóżko trzeszczało jak szalone, w doskonałej ciszy, ex post załatwiano wszystkie formalności! Po czym kroki oddaliły się, jak przyszły. Kiedy po długiej godzinie drżący i spotniały wydostałem się z szafy, gwałt i przemoc panowały wśród pomieszanej pościeli, ciało rzucone było na ukos przez zmiętą poduszkę, a na szyi zmarłego widniały wyraźne odciski wszystkich dziesięciu palców. Lekarze-eksperci krzywili się wprawdzie na te odciski, mówili, że coś z tym nie jest tak, jak być powinno - jednakże odciski te, łącznie z wyraźnym przyznaniem się zbrodniarza na rozprawie, uznane zostały za dostateczną podstawę.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Maja Falkiewicz dnia Śro 21:41, 23 Lis 2011, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maja Falkiewicz
Master



Dołączył: 29 Sie 2007
Posty: 760
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 21:42, 23 Lis 2011    Temat postu:

Piętro wyżej wersja ulepszona, poprawiona. Wesoly

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mufafa
Administrator



Dołączył: 05 Lis 2007
Posty: 651
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Lezeno City

PostWysłany: Czw 23:05, 24 Lis 2011    Temat postu:

Pytane kwestii technicznej: Czy opisy reakcji będą wypowiadane przez bohatera (jakoby na stronie, do siebie) równocześnie będąc odgrywane przez aktów, czy też wszystko będzie ograne?

Bo obie wersje są ciekawe, aczkolwiek pierwsza byłaby bogatsza i swoiście interesująca (mimo poziomu trudności) Mruga


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maja Falkiewicz
Master



Dołączył: 29 Sie 2007
Posty: 760
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 19:31, 25 Lis 2011    Temat postu:

Myślałam o pierwszej wersji Mruga

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Grupa Teatralna JBT Strona Główna -> Scenariusze / Propozycje Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin